Dzień po dniu odpadają kolejni współpracownicy selekcjonera Franciszka Smudy. W poniedziałek z szefami PZPN nie dogadał się Tomasz Wałdoch i rozczarowany wyjechał z Polski. Wczoraj „nie” usłyszał trener reprezentacyjnych bramkarzy Jacek Kazimierski. Obaj nie zgadzają się na warunki finansowe proponowane przez związek. Rozbieżności są gigantyczne. Wałdoch chce zarabiać 40 tys. złotych, Kazimierski – 30 tys. Tymczasem PZPN chce im płacić 10 tys. złotych miesięcznie. Okazuje się, że jest to dokładnie tyle samo, ile poprzednik Smudy – Leo Beenhakker dostawał w ramach dodatku mieszkaniowego (2,5 tys. euro). A przecież Holender mógł bezpłatnie korzystać z luksusowego apartamentu w hotelu „Sheraton”, z którym umowę ma PZPN. Oczekiwane zarobki całego sztabu kadry to tylko niewiele ponad połowę pensji, jaką pobierał co miesiąc Leo Beenhakker.
Smuda na piątkowej konferencji, gdy podpisywał kontrakt z PZPN, usłyszał od Laty deklarację, że selekcjoner będzie miał zapewnione spokojne przygotowania do meczów w Tajlandii. Ale do spełnienia tego warunku daleka droga, bo na razie w sztabie kadry formalnie jest sam Smuda! Oznacza to, że jeżeli w najbliższych dniach nic się nie zmieni, to osobiście będzie musiał zadbać o wszystkie sportowe sprawy związane z turniejem w Tajlandii. A tego jeszcze w historii polskiej piłki nie było.
Smuda powtarza: – Chcę współpracować z tymi ludźmi. Mam do nich zaufanie.
A co będzie, jeśli PZPN zaproponuje swoich kandydatów do pracy z reprezentacją?
– Ja do negocjacji się nie wtrącam. Mam tylko nadzieję, że Tomek i Jacek dogadają się. Oczywiście, zawsze można znaleźć towar za pół ceny. Tylko kiepsko się w nich wygląda. Z kadrą muszą pracować najlepsi ludzie, którzy nadają na tych samych falach.
(Przegląd Sportowy)